Las w listopadzie

Pojechałem dzisiaj do lasu. Nieduży to las i w całości mieści się w granicach miasta stołecznego Warszawy, ale jak byłem dzieckiem, to był Stumilowy i trochę jest do dzisiaj. Zresztą, w porównaniu z innymi miejscami, które pamiętam z dawnych lat, zmienił się bardzo niewiele, więc nieodmiennie czuję się w nim u siebie, czyli dobrze.

Jak się przeprowadzałem, to czasem miałem do niego bliżej, czasem dalej, ale zawsze starałem się bywać i w przyszłości mam nadzieję robić to nadal. Kiedy zimą spotykam na ścieżkach dziarskie staruszki, które opierają o ośnieżoną wiatę kijki do nordic walking i wyciągają termosy z herbatą, to widzę jesień życia, na którą bym reflektował.

W lesie trochę mi przeszkadzają ludzie, jeśli jest ich za dużo. Ale dzisiaj w większości pojechali palić znicze na grobach, więc mimo pięknej pogody było znośnie. Mam zresztą parę swoich ulubionych na wpół zarośniętych ścieżek i miejsc mało dostępnych, gdzie zawsze jest cisza i spokój. A najbardziej jesienią i zimą.

W tej ciszy i spokoju bardzo często nachodzi mnie fantazja o samobójstwie poprzez położenie się na śniegu pod ulubionym drzewem i powolnym, spokojnym zamarznięciu z widokiem na niebo. Jest to o tyle ciekawe, że odkąd sięgam pamięcią, nigdy nie byłem w najmniejszym stopniu zainteresowany targaniem się na życie. I to nie tak, że jestem osobą jakoś specjanie pozytywną. Po prostu uważam, że po latach ciągłego biadolenia nad tym, jakie to życie jest krótkie, byłoby, w mojej opinii, czymś szalenie niestosownym z własnej inicjatywy sobie je skracać.

Myślę, że w tej mojej fantazji chodzi raczej o tęsknotę za tym, żeby zostać w lesie na zawsze. Bo ja w sumie zwykle nie chcę stamtąd wracać. Najczęściej wygania mnie poczucie, że w domu ktoś na mnie czeka i że mam jakieś obowiązki w świecie poza drzewami. Ale gdyby nie to, chętnie zostałbym dłużej. Co jest zresztą dla mnie, jako żywego człowieka, mało realne. Jako żywy człowiek, nawet jeśli bym sobie w jakimś lesie zbudował dom, to przecież i tak spałbym w nim przykryty dachem i świecił sobie do snu błękitnym ekranem, a do nóg tuliłby mi się samochód, żeby rano zawieźć mnie do pracy w mieście, a dzieci do szkoły i innych miejsc, w które dzieci się wozi. Jako człowiek mogę co najwyżej otoczyć się lasem, ale jego częścią nigdy nie będę.

Stąd pewnie fantazja, żeby w tym lesie skonać, nakramić sobą rudego lisa i jego pchły, dać się po kawałeczku zanieść do mrowiska, rozłożyć się w glebie do cennych soli mineralnych, po czym dać się wciągnąć korzeniami i popłynąć w górę do samych czubków drzew, by tam na nowo zostać zeżartym przez małą zieloną gąsienicę. I tak dalej.

Myślę, że to jest dobra fantazja na ten dzisiejszy pierwszy listopada. Takie marzenie o obróceniu się w proch, który mądra natura natychmiast sprytnie zrecykluje. Oczywiście, jak większość fantazji o śmierci, jest to ukryte marzenie o świętym spokoju. Bo człowiek jak przyjdzie jesienią do lasu, to zawsze mu się wydaje, że tak tam harmonijnie i beztrosko. Jakby przyjrzał się uważniej, to zobaczyłby, rzecz jasna, ile tam różnych zmartwień, stresu i nerwowej bieganiny. Bo to orzeszków trzeba na zimę nazbierac, bo w ryjek i w raciczki już nad ranem zimno, bo liście właśnie zżółkły i opadły, a w sumie nie ma pewności czy się zdążyło nafotosyntetyzować ile trzeba. I tak dalej.

Ale fantazje na tym właśnie polegają, że się widzi, co chce się widzieć. A ja dzisiaj, pierwszego listopada, ujrzałem wizję wiecznego spokoju na żółtych liściach.

I tak sobie pomyślałem, że Wam o tym opowiem.

Leave a Reply

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s