Jestem seterem. Ale nie psem, tylko trend.

Kiedy ostatnio wypłynął w internetach temat drwalskich bród i flanelowych koszul w kratę, w naturalny sposób poczułem się wywołany do tablicy. Ci, co mnie znają dłużej, to wiedzą, a tym, co nie, wyjaśniam: może dla was to tylko moda, ale ja zarost i flanelę noszę w sercu. A tu nagle kradną mi to kolorowe magazyny. Nosz kurwa. Jednak zanim zdążyłem coś napisać, tyle już było w necie tekstów na rzeczony temat, że już patrzeć nie mogłem, a co dopiero wtrącać swoje trzy tysiące znaków.

No ale dzisiaj, kiedy rozpromieniona żona podzieliła się ze mną kolejnym niusem modowym, coś we mnie pękło. Dwa słowa: slow fashion. Nazwa jest myląca, bo nie chodzi o to, żeby się powoli ubierać, tylko żeby mieć w szafie trzy ciuchy na krzyż, ale wszystkie do siebie pasujące. I chodzić w nich na okrągło, tyle że w różnych konfiguracjach, w zależności od tego, co się ma akurat wyprane. Napisali w gazecie, szafiarki się zajarały, jedna pani drugiej pani pokazała na fejsbuczku i nagle moja żona: wow, moda bardzo, szacuneczek, sprytne takie, hasztag: zachwyt.

A podkreślmy, że to ta sama żona, która od dziesięciu lat mieszka z, jak się okazuje, ikoną slow fashion i zawsze się do mojego awangardowego stylu odnosiła krytycznie. Bo ja przez te wszystkie lata dbałem, aby moja garderoba była zorganizowana wokół dwóch dominant kompozycyjnych: spodni burobrązowych i spodni zgniłozielonych. Zawsze miałem dwie takie pary i wszystko, co kupowałem, musiało do nich pasować. Było wygodnie, było praktycznie, się nie brudziło. A ponadto, w razie Niemca, można było spierdolić do lasu i się zamaskować skutecznie.

Ale żona wiedziała swoje. Na kolejne urodziny, imieniny i Gwiazdki dostawałem eleganckie koszule, w których nie chodziłem, bo nie współgrały z wytartymi bojówkami. Od mamy zresztą też dostawałem. Tylko teściowie się znaleźli i na któreś Boże Narodzenie kupili mi pasujący dodatek, czyli siekierę. Jarałem się jak dziecko.

Dopiero gdzieś tak koło trzydziestki, kiedy żona już strasznie marudziła, że wstyd ze mną wychodzić na miasto, a ja dostałem pracę, w której, w odróżnieniu od poprzedniej, nie wszyscy chodzili w sandałach, porzuciłem w końcu flanelę.

A tu nagle okazuje się, że dwudziestoletni ja przeszedłby dzisiaj przez każde door selection.

Opowieści o tym, jak wieszczyłem nowe trendy można by zresztą mnożyć. Kiedy dziesięć lat temu wprowadzaliśmy się z żoną do pierwszego wspólnego mieszkania, z dumą położyłem w mydelniczce kostkę Białego Jelenia. Mydło męskie takie, szlachetnie proste, bez perfumy, bez barwnika, sama gliceryna i testosteron. Żona się skrzywiła, ale nic nie powiedziała. Za to jakiś czas później, kiedy organizowaliśmy parapetówkę, zauważyłem, że Biały Jeleń dyskretnie został usunięty i zastąpiony metroseksualnym mydłem Dove, zawierającym 25% kremu zmiękczającego erekcję. Co jest grane, pytam. A bo, odpowiada żona, wstyd przed gośćmi będzie z takim mydłem. Jaki wstyd? – żacham się ja. Mydło jak się patrzy, rogacz na nim odciśnięty dumny taki, jakby sam Robert Baratheon do naszej łazienki zawitał, a ona mi tutaj, że wstyd. Przykro mi się zrobiło, więc wydobyłem Białego Jelenia, gdzieś tam haniebnie na dnie szafki skitranego, obtoczyłem w żwirku z kociej kuwety i zaprezentowałem żonie jako wspaniałe mydło pillingujące.

Nie poznała się.

Ale już parę lat później nastąpiła nieoczekiwana zmiana. Prawdopodobnie w jakimś magazynie Skarb z Rossmanna albo innym InStyle’u napisali, że takie szare mydła to są jednak suuuuper, dla skóry dobre bardzo, cellulit porożem bodą, i w ogóle miej je, miej. I teraz cała łazienka zajebana jeleniami, niczym jakiś landszaft z rykowiskiem. W związku z tym niedługo naprawdę spodziewam się premiery nowej formuły pillingującej z ekstraktem z kociego żwirku.

No dobra, wiem co sobie teraz myślicie. Nie opowiadaj nam tu o przeszłości, tylko zdradź, co będzie modne za rok, dwa, dziesięć, skoro moc taka w tobie drzemie. Rozumiem, służę uprzejmie. Oto kilka sprawdzonych przeze mnie propozycji lajfstajlowych, które jeszcze się nie przyjęły, ale przyjmą się na pewno.

1. Rowery w salonie. Wiem, odważne. Ale, zważcie, są nie tylko piękne, ale i praktyczne, bo to najlepsze miejsce do odwieszania mokrych ciuchów po bieganiu. Aha, i nie pytajcie mnie, co to za półnaga pani nam się pałęta po nieruchomości na tym zdjęciu. Mnie wtedy nawet w domu nie było. Żona z koleżankami jakieś balety organizowała. Ale spoko, lakieru na rowerze nie zarysowały.

rowery

____________________

2. Cebrzyk do polewania się zimną wodą po kąpieli. Każdy drwal taki ma i niektórzy poławiacze krabów podobno też. Oczywiście można polewać się prysznicem, ale cebrzyk jest bardziej stylowy. Egzemplarz widoczny na zdjęciu również dostałem na Gwiazdkę.

cebrzyk

____________________

3. Uprawa ekologiczna na odpadach kuchennych. Temat bardzo na czasie, uważam. Na zdjęciu widać to, co parę lat temu wykiełkowało nam z nasionka papryki, które utknęło w odpływie zlewu. Niestety nie udało się zoptymalizować warunków uprawy tak, żeby uzyskać roślinę owocującą, bo nabawiliśmy się dzieci i trzeba było zacząć żyć higienicznie.

roslinka2

O. No to już wiecie, co będzie modne w nadchodzących sezonach. Oczywiście, jeśli macie jakieś własne pomysły, to śmiało piszcie. Tylko pamiętajcie, że to mój blog i ja tu jestem gwiazdą, więc jeśli będą fajniejsze niż moje, to je usunę.

8 thoughts on “Jestem seterem. Ale nie psem, tylko trend.

  1. Dywany na ściany to seterują trend zacni niezmiernie Teściowie autora (ci od trendy siekiery – przypominam), więc Zuzoon byłaś blisko :))

    Like

  2. Nie mogę uwierzyć. Dziś (komentuję grudniowe posty z 2016) u tak wielu moich fejsbuczkowych zdjęciopostach znajomych widać rower w tle! Rower przy choince, rower przy łóżku, rower tu i tam w mieszkaniu…

    Liked by 1 person

Leave a comment